Marek Pomykała był sanockim dziennikarzem. Do prasy pisał już na studiach, głównie relacje z wydarzeń sportowych, związany był wtedy z krakowskim „Tempem”. Po powrocie do Sanoka pracował najpierw w „Tygodniku Sanockim”, później w „Echu Sanoka”. Pisał głównie o lokalnych sprawach i sporcie, który był jego ogromną pasją. Był wiernym fanem miejscowej drużyny hokejowej STS Sanok, ale nie bał się też kontrowersyjnych spraw i tematów. Był zdolny, ambitny i dociekliwy, miał też sporo znajomości, m.in. wśród miejscowej drogówki. – Lubił włożyć kij w mrowisko – wspominają dawni znajomi i koledzy po fachu.
W 1996 roku Marek Pomykała rozpoczął współpracę z „Gazetą Bieszczadzką”.
– Jemu ta praca bardzo odpowiadała. Kochał Bieszczady i kochał ludzi, nieraz przychodził i opowiadał o tym, kogo udało mu się tam poznać. To była dla syna wielka przyjemność – wspomina Kazimierz Pomykała, ojciec Marka Pomykały. – Miał też fioła na punkcie sportu, choć typem sportowca nie był. Nawiązał ponowną współpracę z „Tempem”, dzięki legitymacji prasowej mógł chodzić na mecze, które uwielbiał. Był w swoim żywiole – dodaje.
Wyszedł i już nie wrócił
W 1997 roku Marek Pomykała miał 29 lat i pracował w „Gazecie Bieszczadzkiej”. 29 kwietnia zajmował się zbieraniem materiałów do kolejnego tekstu, w tym celu wybrał się z kolegą w Bieszczady. Kilka tygodni wcześniej stracił prawo jazdy, znajomi czasem wozili go w teren. Tego dnia około godziny 13 wyjechali z Sanoka, objechali kilka miejscowości, z powrotem w Sanoku byli przed godziną 21. Rozstali się na ulicy Jana Pawła II i wtedy widzieli się po raz ostatni.
– Marek przyszedł do nas po klucz, chciał wziąć sobie papierosy z kiosku, który prowadziliśmy. Mówił, że ma do napisania tekst i będzie siedział w nocy, a rano ma go zawieźć do redakcji do Ustrzyk – wspomina Kazimierz Pomykała, ojciec Marka.
O dostarczeniu nazajutrz gotowego materiału informował również telefonicznie swojego ówczesnego szefa, Tadeusza Szewczyka. Poprosił też o przygotowanie wypłaty.
Marek wrócił z papierosami do domu, mieszkał w bloku, piętro wyżej nad rodzicami. W mieszkaniu była wtedy żona i ich wspólny znajomy, Marcin.
– Atmosfera była niespecjalna, tego dnia jego żona dowiedziała się chyba, że Marek stracił prawo jazdy, doszło między nimi do sprzeczki. Marek ponaglał mnie do wyjścia mówiąc, że musi zabrać się do pracy. Utkwiło mi to w pamięci, bo nigdy wcześniej tak się nie zachowywał – wspomina Marcin.
W mieszkaniu Marka były dwa telefony. Marcin przypomina sobie, że dziennikarz wychodził do sąsiedniego pokoju, najprawdopodobniej gdzieś dzwonić, ale nie słyszał treści tych rozmów. – Chciał mnie odwieźć do domu, ale żona zabrała mu kluczyki. Zszedł ze mną na dół na klatkę wyprowadzić psa i tam się rozstaliśmy – relacjonuje znajomy.
– Marek zadzwonił domofonem, że potrzebuje klucze do samochodu, bo rano musi zawieźć materiał do Ustrzyk. Powiedział, że weźmie je teraz, aby nas rano nie budzić. Dałem mu klucze i wtedy widziałem syna po raz ostatni – wspomina ojciec dziennikarza.
Marek odprowadził psa do domu, po czym wsiadł do samochodu, odjechał w nieznanym kierunku i ślad po nim zaginął.
Samochód jest, ciała brak
Rodzina i bliscy Marka szukali go na własną rękę. Wypytywali znajomych, odwiedzili miejsca, gdzie bywał, mógł przebywać lub być widziany. Bez skutku. 30 kwietnia złożyli doniesienie na policji o jego zaginięciu.
2 maja odebrali telefon z policji, że samochód dziennikarza, żółty mały fiat, został znaleziony przed główną bramą prowadzącą na koronę zapory w Solinie. Miał tam być widziany już wieczorem 30 kwietnia przez wartownika zapory. – Kiedy przyjechaliśmy na miejsce samochód był zamknięty. Marek nigdy nie zamykał samochodu – wspomina ojciec. Dodaje, że uwagę żony zwrócił koc na tylnym siedzeniu, którego ułożenie wskazywało na to, że w pojeździe mogło dojść do szamotaniny.
Na miejsce przyjechali policjanci, którzy jak wspomina ojciec dziennikarza, nie zabezpieczyli żadnych śladów, nie zdjęli też odcisków palców. – Powiedzieli, że nie jest to konieczne, możemy zabrać samochód i na tym ich działania się skończyły – wspomina.
– Wsiadłem do samochodu i próbowałem go odpalić, ale okazało się, że bak jest pusty. Wyglądało, jakby ktoś zaciągnął tam samochód – mówi ojciec.
Policja: - Dziennikarz popełnił samobójstwo
Policja postawiła tezę o samobójstwie Marka Pomykały. W przeszłości dziennikarz leczył się psychiatrycznie, miewał też próby samobójcze. Znajomi Marka pytani przez dziennikarzy "Super Nowości" o to, w jakiej kondycji był wówczas potwierdzają, że miewał wahania nastrojów i przyjmował leki psychotropowe. Przyznają, że wersja mówiąca o samobójczej śmierci Pomykały wydawała im się wówczas prawdopodobna.
Z tą tezą nie zgadzają się jednak dzisiaj jego rodzice. – Marek miał plany na długi weekend, mieli z żoną jechać na rozpoczęcie sezonu do ośrodka Latarnia Wagabundy w Woli Michowej w Bieszczadach. Za kilka dni syn miał być na meczu swojej ukochanej drużyny hokejowej. Nic nie wskazywało na to, aby chciał odebrać sobie życie – wspomina ojciec dziennikarza.
Nurkowie przez kilka dni szukali w jeziorze ciała dziennikarza, ale bezskutecznie. Rezultatu nie przyniosły też informacje pozyskane od osób, które w ostatnich dniach miały kontakt z dziennikarzem.
Rodzice o pomoc zwrócili się nawet do jasnowidzów – troje z nich niezależnie od siebie mówiło, że Marek nie żyje i został wrzucony gdzieś do wody, ale nie do zbiornika w Solinie, a w Myczkowcach. Ponowne poszukiwania nie przyniosły jednak żadnych rezultatów.
W 1999 roku rodzicom zaginionego dziennikarza udało się przekonać prokuraturę w Sanoku do wszczęcia śledztwa pod kątem nieumyślnego spowodowania śmierci Marka Pomykały, ale po kilku miesiącach zostało ono umorzone. W uzasadnieniu czytamy: – „Z uzyskanych zeznań wynika, że jakkolwiek nie można wykluczyć zabójstwa, to jednak biorąc pod uwagę cechy charakteru zaginionego i jego życie rodzinne i zawodowe wskazują iż jak najbardziej prawdopodobną przyczyną zaginięcia jest samobójstwo. (…) Ponieważ również czynności pozaprocesowe prowadzone równolegle z procesowymi, nie dały pozytywnego rezultatu, a sprawdzenie połączeń telefonicznych w dniu zaginięcia z telefonu Marka wskazuje, iż rozmów nie było, należy uznać, że na obecnym etapie wyczerpano już procesowe możliwości wyjaśnienia losu zaginionego i dochodzenie postanowiono umorzyć”.
– Nie wierzyłem, że Marek do nikogo nie dzwonił, bo syn jak tylko był w domu to cały czas wisiał na telefonie, wystąpiłem więc o bilingi z tego dnia – relacjonuje Kazimierz Pomykała.
Ostatnie rozmowy
Z historii rozmów wynikało – wbrew temu co padło w uzasadnieniu umorzenia postępowania przez prokuraturę, że w nocy z 29 na 30 kwietnia między godziną 21 a 6 rano operator zarejestrował w sumie 10 połączeń. Okazało się, że Marek Pomykała kontaktował się tego wieczoru z ówczesnym komendantem wojewódzkim Mieczysławem Totoniem i jego zastępcą, Jerzym Martynkiem. O czym Marek Pomykała mówił szefom krośnieńskiej policji? Co takiego wydarzyło się, że zadzwonił do nich późnym wieczorem? I wreszcie – komu i dlaczego zależało na tym, aby informacja o tym, że dziennikarz się z nimi kontaktował, nie wyszła na światło dzienne? Do tej pory nie poznano odpowiedzi na żadne z tych pytań. Komendanci Martynek i Totoń zasłonili się w śledztwie niepamięcią i nie potrafili powiedzieć, czy w dniu zaginięcia sanockiego dziennikarza ktoś do nich dzwonił, czy był to Pomykała i o czym ewentualnie mówił.
Treści rozmów nie słyszała też żona Marka, ani kolega, który tego wieczoru był u nich w domu. Do dzisiaj nie ustalono także tożsamości osoby, która tego wieczoru dzwoniła do Marka Pomykały z barów Beerland i Bustar. Zgodnie z historią połączeń ktoś dzwonił do domu dziennikarza z Beerlandu o godzinie 21.16, po tym telefonie dziennikarz kontaktował się z policjantami (o 21.53 odnotowano połączenie z dyżurką KW w Krośnie, o 22.02 z wicekomendantem Martynkiem, o 22.03 z komendantem Totoniem. Jak wynika z bilingu, z szefem KW rozmowa trwała prawie cztery minuty). Kolejne dwa połączenia to telefony z Bustaru (o 22.18 i 22.33). Kto i w jakim celu szukał Marka Pomykały? Czy tej nocy spotkał się z dziennikarzem?
To nie jedyne pytania bez odpowiedzi w tej sprawie. Śledczy nie ustalili czy dziennikarz w noc zaginięcia był sam czy z kimś, gdzie i w jakim celu pojechał i jak to się stało, że jego samochód z pustym bakiem znalazł się przy samej bramie zapory w Solinie. Nie znaleziono także notesu dziennikarza, w którym mogły znajdować się istotne dla sprawy informacje.
– Marek nie wspominał nam wtedy nad jakim tematem pracuje, nie informował nas o tym – odpowiada Kazimierz Pomykała kiedy pytam czy wie, jaką sprawą zajmował się wówczas jego syn.
Nowe światło na zaginięcie dziennikarza z Sanoka rzuca jego wieloletni przyjaciel, Paweł.
– Jakiś czas przed zaginięciem Marek przyszedł do mnie i zaproponował abyśmy się przejechali dużą pętlą bieszczadzką. Wracaliśmy przez Polańczyk, Hoczew i Lesko i jak przejeżdżaliśmy przez Łączki, Marek powiedział, że prowadzi śledztwo dziennikarskie i że w tej miejscowości jakaś gruba ryba popełniła w PRL-u wypadek pod wypływem alkoholu i zabiła pieszego, a sprawie został ukręcony łeb. Pamiętam, że pytałem o nazwiska, ale nie chciał nic więcej powiedzieć. Przestrzegałem go, aby na siebie uważał, bo skoro w sprawę zamieszany jest ktoś ważny, to może mu grozić niebezpieczeństwo – relacjonuje.
Śmiertelny wypadek w Łączkach
Sprawa, o której mowa, dotyczy wypadku z 21 listopada 1985 roku, do którego doszło w Łączkach koło Leska. Był wieczór, samochodem jechało wówczas dwóch wysoko postawionych milicjantów, według relacji świadków za kółkiem siedział wówczas 24-letni Tadeusz P., ówczesny zastępca komendanta milicji w Lesku, z tyłu siedział jego kolega Lucjan P., ówczesny zastępca komendanta Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Lesku. Obaj byli pijani, wcześniej bawili się w kasynie milicyjnym w Lesku. W Łączkach w pobliżu „Zajazdu pod Gruszką” samochód najechał i śmiertelnie potrącił 40-letniego Edwarda Krajnika, mieszkańca Olchowej, który właśnie opuścił zajazd. Aby uniknąć odpowiedzialności i afery, kierowca na miejsce ściągnął swojego ojca, który winę za spowodowanie wypadku wziął wówczas na siebie.
Tuszowanie śladów
Wypadek widziało co najmniej kilka osób, które na pobliskim przystanku czekały wówczas na autobus. Wszyscy widzieli, że to Tadeusz P. siedział za kółkiem, ale ani prokurator, ani nikt z mundurowych, którzy przyjechali na czynności z leskiej komendy, nie byli ciekawi ich wersji wydarzeń, świadkowie zostali szybko przegonieni z miejsca wypadku. Oficjalnie przyjęto, że sprawcą wypadku był ojciec wicekomendanta, swoją drogą również wysoko postawiony funkcjonariusz, a ofiara – 40-latek, wtargnął mu pijany pod koła. Śledztwo w 1986 roku zostało umorzone przez Prokuraturę Rejonową w Lesku.
Tajemnicza śmierć milicjanta – świadka wypadku
Na miejscu wypadku był także młody milicjant z Polańczyka, Krzysztof Pyka. Wracał do domu autobusem, z którego wysiadł widząc policyjne działania. Chciał się w nie włączyć i pomóc zabezpieczać ślady, ale jak później relacjonował rodzinie i znajomym, został odsunięty od działań przez sprawcę wypadku.
Nie chciał pogodzić się z tym, że sprawę umorzono, a potencjalny sprawca uniknął odpowiedzialności. Chciał doprowadzić do ujawnienia prawdy i głośno o tym mówił. W nocy z 12 na 13 grudnia 1985 roku słuch po nim zaginął. Nie wrócił na noc do domu, rano nie pojawił się w pracy. Z ustaleń wynikało, że wieczór spędził w ośrodku Jawor w Polańczyku, gdzie miał pić alkohol z kolegą. W pewnym momencie dołączył do nich milicjant z komisariatu w Polańczyku, Wiesław M. Około północy wyszedł z Krzysztofem Pyką na zewnątrz. Co działo się później? Tego do tej pory nie ustalono. Ciało Pyki 3 lutego 1986 roku wyłowiono z Jeziora Solińskiego. Okoliczności śmierci młodego milicjanta nigdy nie wyjaśniono.
Funkcjonariusz, który tego wieczoru pił alkohol wspólnie z Krzysztofem Pyką i opuścił z nim lokal twierdzi, że nie pamięta okoliczności zdarzenia. Relacjonuje, że po opuszczeniu budynku usiedli na ławce i więcej nic nie pamięta. Został nawet poddany hipnozie, ale nie wniosło to wiele do sprawy i nie przyczyniło się do ustalenia okoliczności i tego, co wydarzyło się w nocy z 12 na 13 grudnia 1985 roku.
Tego dnia w Polańczyku widziany był także wicekomendant leskiej policji, Tadeusz P. Nie ustalono, czy spotkali się tego wieczoru.
Anonim do Kiszczaka
Dziennikarze "Super Nowości" dotarli do anonimu z kwietnia 1986 roku skierowanego do Czesława Kiszczaka, ówczesnego Ministra Spraw Wewnętrznych. Jego autor przedstawia się w nim jako mieszkaniec Leska, osoba „blisko związana z organami MO”. Opisuje w nim wypadek, do którego w listopadzie 1985 roku doszło w Łączkach, jako sprawcę wskazuje ówczesnego wicekomendanta leskiej policji, Tadeusza P. Potwierdza też, że pasażerem był inny milicjant, Paszkiewicz. Opowiada też o tym, jak tuszowano sprawę. „Pytano się milicjantów, dlaczego godzą się na takie fałszerstwo, a oni odpowiadali, że takie dostali polecenia i muszą je wykonać, bo inaczej spotkają ich przykrości ze strony komendanta P.” – czytamy w piśmie.
Autor wskazuje w nim konkretnych naocznych świadków zdarzenia, w tym Krzysztofa Pykę, który zapowiedział, że będzie dążył do ujawnienia prawdy, a później zginął w niewyjaśnionych okolicznościach i którego ciało wyłowiono z jeziora.
„Wszyscy ludzie w Lesku mówią, że musiał zginąć, gdyż za dużo wiedział i zagrażał komendantowi P. Ludzie są tu całą sprawą bardzo wzburzeni, bo P. nadal jest komendantem i używa życia. (…) Również milicjanci między sobą mówią cały czas na ten temat, a jak wypiją wódkę to i z cywilami i niepodobne sprawę można było zatuszować. (…) Władze w Krośnie albo nic nie wiedzą, bo P. ma tam dużo znajomych, albo boją się interweniować, bo ojciec P. jest zasłużonym człowiekiem i dobrze ustosunkowanym, a tak też mógłby odpowiadać” – pisze dalej autor anonimu z 1986 roku.
Na koniec apeluje do Kiszczaka o zajęcie się sprawą tuszowania wypadku. „Panie Ministrze, powiedział Pan kiedyś w Sejmie, gdy była sprawa z księdzem Popiełuszką (ksiądz Jerzy Popiełuszko został zamordowany przez funkcjonariuszy Służby Bezpieczeństwa w 1984 roku przyp. red.), że nikt w Polsce nie może łamać prawa bez względu na to, kim jest i jakie ma stanowisko, a tutaj, w Lesku prawo zostało złamane przez przedstawiciela władzy, winni są na wolności i ponad prawem. Chronią ich stanowiska i znajomości”.
W lipcu 1986 roku ruszyło ponowne śledztwo, sprawa trafiła na biurko prokuratora Zygmunta Słabika, tego samego, który rok wcześniej brał udział w czynnościach na miejscu śmiertelnego wypadku. Po przeanalizowaniu zebranej dokumentacji w prowadzonym wcześniej śledztwie nie dopatrzył się nieprawidłowości, uznał że samochód w Łączkach prowadził ojciec wicekomendanta P. i to on spowodował śmiertelny wypadek, a sam P. ze sprawą śmierci Krzysztofa Pyki nie miał nic wspólnego.
Sensacyjne zeznania
W maju 2014 roku wydawało się, że w sprawie nastąpił przełom. Na policję zgłosiła się wówczas Alina K. i złożyła sensacyjne zeznania. Opowiedziała, że jej znajoma Wioletta Z. przez dwa lata była znajomą emerytowanego policjanta Tadeusza P., który miał jej opowiadać, jak zabił dziennikarza Marka Pomykałę. Do zbrodni miało dojść na posesji funkcjonariusza w Wołkowyi, a samochód miał porzucić w rejonie zatoki solińskiej. Powodem zbrodni miało być zainteresowanie dziennikarza sprawą śmiertelnego wypadku w Łączkach, którego sprawcą miał być ów policjant. Z relacji kobiety miało też wynikać, że z tego samego powodu miał zabić Krzysztofa Pykę.
Śledztwo w tej sprawie zostało wszczęte w maju 2014 roku przez Prokuraturę Rejonową w Krośnie i później przejęte przez Prokuraturę Okręgową w Rzeszowie. Jak czytamy w zgromadzonych w jego toku materiałach, przesłuchana w charakterze świadka Wioletta Z. zeznała, że w czerwcu 2012 roku na działce w Wołkowyi Tadeusz P. miał jej pierwszy raz opowiedzieć o wypadku, jaki wydarzył się w 1985 roku z Łączkach, o tym, że jadąc pod wpływem alkoholu zabił człowieka i o tym, jak razem z kolegami tuszował swój udział w zdarzeniu poprzez podstawienie swojego ojca jako sprawcy wypadku. Świadka wypadku, milicjanta Krzysztofa Pykę miał wziąć na ryby i zepchnąć ze skarpy. Miał też mówić partnerce, że gdy nastąpi przedawnienie tego czynu, pokaże miejsce, z którego zrzucił Pykę i napisze na ten temat książkę.
Jak zeznała kobieta miesiąc później Tadeusz P. opowiedział jej o dziennikarzu, który po 10 latach zaczął interesować się tematem śmiertelnego wypadku, który spowodował i tajemniczej śmierci policjanta Pyki, miał wymienić wówczas nazwisko Marka Pomykały, którego Tadeusz P. miał zwabić do siebie na działkę w Wołkowyi i udusić. Tadeusz P. i Marek Pomykała mogli się znać, z naszych ustaleń wynika, że w roku, kiedy doszło do zaginięcia sanockiego dziennikarza, policjant P. zatrudniony był w sanockiej komendzie.
W śledztwie przesłuchana została także żona tego policjanta, która zeznała, że mąż wielokrotnie, zawsze pod wpływem alkoholu, mówił jej o tym, że zabił Krzysztofa Pykę. W nocy z 12 na 13 grudnia miał z nim pić alkohol w kotłowni ośrodka Jawor w Polańczyku, a gdy Pyka się upił wypłynął z nim łódką i go utopił. W toku śledztwa zabezpieczono nośnik danych ze szkicem książki napisanej rzekomo przez Tadeusza P. której fabuła jest bliźniaczo podobna do wydarzeń które w 1985 roku miały miejsce w Łączkach.
O Marku Pomykale Tadeusz P. miał swojej żonie nigdy nie wspominać.
Prokuratura: – Tadeusz P. sprawcą śmiertelnego wypadku w Łączkach
Rzeszowska prokuratura w toku śledztwa „z całą pewnością” ustaliła, że sprawcą wypadku drogowego, do którego doszło 21 listopada 1985 roku w Łączkach, był Tadeusz P. ówczesny wicekomendant leskiej milicji. Prokurator badająca sprawę uznała, że miał on motyw, aby pozbawić Krzysztofa Pykę życia, „bo ten wiedział o prawdziwym sprawcy wypadku oraz groził, że ujawni jego okoliczności”, jednak brak jest dowodów na to, aby to zrobił bądź się do tego przyczynił i umorzyła ten wątek sprawy.
Podobnie jak wątek dotyczący ewentualnego zabójstwa Marka Pomykały. Prokuratura uznała, że w zeznaniach Wioletty Z. jest zbyt wiele wątpliwości, które należy rozstrzygnąć na korzyść Tadeusza P. Jak czytamy w uzasadnieniu, w toku śledztwa prokurator nie potwierdziła, aby Marek Pomykała zajmował się wypadkiem drogowym z 1985 roku oraz śmiercią Krzysztofa Pyki, Tadeusz P. nie miał więc motywu, aby pozbawiać dziennikarza życia. Stwierdziła, że wcześniej przyjęta przez śledczych w 1999 roku teza o samobójstwie jest zasadna i najbardziej prawdopodobna. To dlatego jak czytamy w uzasadnieniu umorzenia śledztwa, prokurator odstąpiła od czynności przeszukania oraz dokonania oględzin w miejscu, jakie Wioletta Z. wskazała jako ewentualne miejsce śmierci Marka Pomykały. Prokurator powołała się przy tym na artykuł 219 par.1 kodeksu postępowania karnego, który mówi, że można dokonać przeszukania pomieszczeń i innych miejsc, jeżeli istnieją uzasadnione podstawy do przypuszczenia, że osoba podejrzana lub wymienione rzeczy tam się znajdują. Pani prokurator takich przesłanek nie znalazła. Przywołała też przepis, w którym wątpliwości rozstrzyga się na korzyść oskarżonego w myśl zasady, że to nie oskarżony ma udowodnić swoją niewinność, lecz oskarżyciel jego winę.
Tadeusz P. nie został przesłuchany w śledztwie, ani w charakterze świadka, ani podejrzanego.
W 2015 roku śledztwo zostało umorzone.
Sprawą zajmuje się Prokuratura Krajowa
W styczniu tego roku Kazimierz Pomykała postanowił jeszcze raz spróbować rozwikłać zagadkę śmierci swojego syna i zainteresować nią organy ścigania. Interweniował w tej sprawie w Prokuraturze Krajowej w Warszawie.
W międzyczasie o zbrodniach tuszowanych w latach 80. przez MO i SB oraz tajemniczym zniknięciu sanockiego dziennikarza, który miał wpaść na ten trop, za sprawą dziennikarzy zrobiło się głośno w całej Polsce. Tadeusz P. przyznał się poznańskiemu „Telekurierowi” do spowodowania śmiertelnego wypadku. Pytany o to, czy ma coś wspólnego z zaginięciem lub śmiercią Marka Pomykały stwierdził, że odpowiedzi udzieli jak sprawa zaginięcia sanockiego dziennikarza się przedawni. Będzie to miało miejsce w 2027 roku.
Dziennikarze "Super Nowości" próbowali skontaktować się z Tadeuszem P., ale nie odebrał od nich telefonu, nie odpowiedział też na wiadomość tekstową.
Sprawa została skierowana do Prokuratury Okręgowej w Krakowie, trwa śledztwo w tej sprawie.
„Nie szukam zemsty, tylko sprawiedliwości”
W 2007 roku po 10 latach od zaginięcia Marek Pomykała został formalnie uznany za zmarłego. Rodzice postawili mu symboliczny grób na cmentarzu centralnym w Sanoku. Ciągle jeszcze mają nadzieję, że uda im się poznać prawdę na temat zaginięcia ich syna.
– Nie szukam zemsty, bo syna nic mi nie wróci, tylko sprawiedliwości. Chciałbym, aby ludzie dowiedzieli się, że on nie popełnił samobójstwa, tylko został zamordowany za to, że chciał napisać prawdę. I to go zgubiło – kończy Kazimierz Pomykała.
Autor: Martyna Sokołowska - Dziennik Super Nowości
Zdjęcia: archiwum rodzinne Kazimierz Pomykała i Dziennik Super Nowości