Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
środa, 27 listopada 2024 03:28
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Dawid Iwaniec w swojej debiutanckiej książce opisał ciężką pracę strażaków

Czy wyciągnęliśmy właściwe wnioski po katastrofie w Kuźni Raciborskiej z 1992 r.? Czy dzięki niej udało się doinwestować straż pożarną? Czy każdy z nas ma wpływ na zmiany klimatyczne? Na między innymi te pytania odpowiada Dawid Iwaniec w swojej reporterskiej książce "Ogień wyszedł z lasu".
Dawid Iwaniec w swojej debiutanckiej książce opisał ciężką pracę strażaków

Autor: Fot. Tomasz Cierpisz

Dawid Iwaniec w swojej karierze zawodowej przez kilka lat związany był z Krosnem. Na pomysł napisania książki o pożarze w Kuźni Raciborskiej wpadł przypadkiem. - Na YouTube próbowałem odszukać informacje na temat pożaru lasów, który widziałem w 2016 roku na Maderze. Poszedłem tam, gdzie ogień przeniósł się ze wzgórz do miasta i objął pierwsze domy - opowiada.

Algorytm serwisu na liście wyszukanych filmów wyświetlił mu katastrofę na Śląsku. - Zaskoczyło mnie, że w Polsce doszło do tak dużego pożaru lasów. Nikogo nie dziwią pożary w Australii, Kalifornii czy Grecji, ale u nas? Chciałem się dowiedzieć, jak do tego doszło - tłumaczy.

Największy pożar lasu w Polsce wybuchł latem 1992 roku – wczesnym popołudniem, 26 sierpnia, iskry spod kół pociągu towarowego jadącego z Pawłowic Górniczych do Huty Częstochowa wywołały katastrofę, w której spłonęło ponad 9 tys. hektarów lasu i zginęły 3 osoby.

Z żywiołem walczyło 4700 strażaków z 34 województw, 3200 żołnierzy, 650 policjantów, 1200 członków obrony cywilnej oraz 1150 leśników. Wśród ratowników byli także strażacy z Krosna i okolic.

Po dwóch latach pracy nad książką autor doszedł do wniosku, że sami sobie zgotowaliśmy taki los.

- Pożar pod Kuźnią "dojrzewał" przez dziesiątki, a nawet setki lat, od momentu, gdy człowiek zaczął przekształcać, a potem bezrefleksyjnie wykorzystywać środowisko. Latem 1992 roku natura wykorzystała okazję, żeby utrzeć nam nosa - podkreśla Dawid Iwaniec.

Uważa, że pożar lasu w 1992 roku był ostrzeżeniem. - I mam wrażenie, że tej lekcji nie odrobiliśmy - mówi. - W naszym myśleniu o tym, czy zmienia się klimat, czy my mamy wpływ na to, co się dzieje i że sami doprowadzamy do takich katastrof, mamy sporo do zrobienia.

Zaznacza jednak, że pod kątem sprzętu dla strażaków wiele się zmieniło.

- Uderzyło mnie to, ile wozów strażackich trafiło do naprawy podczas pożaru w Kuźni Raciborskiej – około 380 z 650, które brały udział w akcji - przytacza. - Nie działała też łączność, brakowało odpowiednich ubrań. Jeżeli taka katastrofa wydarzyłaby się dzisiaj, ratownicy mogą polegać na sprzęcie.

Mariusz Szczygieł, dziennikarz i reportażysta, zaznacza, że książka "Ogień wyszedł z lasu" ma same dobre recenzje. Podczas premierowego spotkania z Dawidem Iwańcem przyznał, że nie umie tego fenomenu wyjaśnić inaczej, jak tylko tym, że to jest świetnie napisana książka.

- Chwalona jest za to, że fantastycznie rekonstruuje zdarzenia, ma szwung fabularny - mówił.

- "Ogień wyszedł z lasu" to doskonały reportaż i wyśmienity debiut. Czyta się go jak powieść sensacyjną, choć nie ma w nim pogoni za sensacją czy niezdrowej ekscytacji tematem. Są za to zwroty akcji, wiarygodni bohaterowie, codzienność przerwana przez tragedię. Są interesujące rozwiązania formalne, jest niezwykła świadomość języka oraz lekkość pióra - czytamy w recenzji reportażu w magazynie "Nowe Książki".

Z kolei Jarosław Czechowicz, autor bloga literackiego "Krytycznym okiem", podkreśla, że reportaż nie jest ani wyłącznie o pożarze, ani tym bardziej wyłącznie dla strażaków.

- To mistrzowski pokaz tego, jak oddać szczegóły dramatycznego wydarzenia tak plastycznie, że podczas kilku godzin czytania naprawdę jest się w środku płonącego piekła. „Ogień wyszedł z lasu” to wartościowa książka i bardzo wyróżniający się reportaż. O powinnościach, lojalności, zawodowej bezkompromisowości w działaniu, ale również o zwyczajnej ludzkiej bezradności oraz strachu. O tym, że za to, co się dzieje z naturą jesteśmy w pełni odpowiedzialni, choć rzadko zdajemy sobie sprawę ze swojej odpowiedzialności - napisał.

Fragment książki Dawida Iwańca "Ogień wyszedł z lasu"

SOBOTA, 29 SIERPNIA 1992 ROKU

Godz. 6.02 – Spływają kompanie gaśnicze z kraju.

Prognoza pogody: w rejonie pożaru do wtorku bezchmurnie, wysokie temperatury – w dzień 36-37 stopni, w nocy około 20 stopni. Wiatr południowy, skręcający na południowy
wschód, o prędkości 4-6 m/s.

To, czego nie brakuje, to solidarność.
– Pewnie do naszego pożaru jedziecie, co chopy? – pyta taksówkarz z Opola, który zatrzymał się przy kolumnie wozów strażackich stojących na poboczu.
– A daleko to? – dopytują raczej z grzeczności, bo dym na horyzoncie zauważyli kilka kilometrów wcześniej.
– Niedaleko. A skąd wy?
– Z krośnieńskiego.
– Straszny kawał drogi! To pewnie głodne jesteście...

Nie czekając na odpowiedź, mężczyzna wysiada z auta i otwiera bagażnik. Woda, chleb, konserwy i zawinięte w papier pachnące wędliny ledwo się w nim mieszczą. Taksówkarz sięga po nóż kuchenny, kroi kiełbasę i rozdaje jej kawałki strażakom wraz z pajdami chleba. Kupił jedzenie za własne pieniądze, wsiadł do auta i ruszył w kierunku pożaru.

Poza tym, co przynoszą ludzie dobrej woli, brakuje właściwie wszystkiego.

Brakuje odpoczynku, bo batalion przybyły z Krosna od razu dostaje zadanie gaszenia odcinka pożaru w okolicy Rudzińca. W sztabie czeka na strażaków przewodnik, który ma ich zaprowadzić na miejsce, dlatego bezzwłocznie ruszają do lasu.

Brakuje map, bo na Śląsku – będącym silnie zmilitaryzowanym filarem polskiego przemysłu – do niedawna większość obszaru była strategiczna i ściśle tajna. Czasami udaje się zorganizować plan obejmujący fragment terenu, a resztę trzeba albo sobie wyobrazić, albo ktoś w sztabie odręcznie dorysowuje ją na kartce, stawiając kilka prowizorycznych kresek oznaczających drogi.

Brakuje wyznaczonego miejsca, w którym strażacy mogliby się zregenerować po akcji. Każda kompania sama musi sobie coś zorganizować. Krosno ma szczęście. W Rudzińcu wprowadza się do dawnego pałacyku rodziny von Ruffer, służącego aktualnie za gmach szkoły podstawowej. Zbliżający się początek roku szkolnego i tak ma zostać odroczony do momentu, aż dym przestanie dusić mieszkańców, a z dróg znikną kolumny wozów strażackich. Inne kompanie śpią w magazynach lub halach pobliskich zakładów oraz w szatniach obiektów sportowych. Również mieszkańcy oferują strażakom łóżka w swoich domach, aby chociaż pojedynczy ratownicy mogli się wyspać. Najczęściej jednak koczują przy wozach, drzemią w kabinach, na dachach lub po prostu na rozgrzanym asfalcie.

Brakuje warunków do dbania o podstawową higienę. Mają tylko po jednym mundurze, który po pierwszej godzinie akcji wygląda i cuchnie jak po tygodniu gaszenia pożaru. Myją się w rzekach i strumieniach albo puszczają wodę z beczek w swoich samochodach.

U nowo przybyłych brakuje poważnego traktowania tego, przed czym ostrzegają kolegów strażacy, którzy od kilku dni bezskutecznie próbują opanować tę pożogę. Przyjezdni dopiero na własnej skórze muszą się przekonać, że nikt nie wyolbrzymia zagrożeń.

Że cisza i snujący się przy ziemi dymek to zastawiona na strażaków pułapka, która poprzedza wściekły atak płomieni strzelających w niebo wysoko, ponad czubki sosen, na trzydzieści, czterdzieści metrów.

Że charakterystyczne „ziuuu” nad głową oznacza ogień za plecami, który zmusza do rzucenia węża i ucieczki.

Że w miejscach, gdzie pożar już przeszedł, drzewa o wypalonych korzeniach walą się i rozsypują jak zabójcze bierki, więc nie można sobie pozwolić ani na sekundę nieuwagi.

A gdy się przekonają, jak zdradziecki jest ten pożar, jak podstępny, bywa, że brakuje im odwagi, aby wejść z wężem głębiej w las. Zwłaszcza że oprócz ognia czyhają w nim na strażaków także inne niebezpieczeństwa – powojenne niewybuchy. Przenikający pod powierzchnię ziemi żar detonuje bomby, które przeleżały tam ponad pół wieku.

Brakuje też zdolności ogarnięcia tych zjawisk i logicznego ich wyjaśnienia, dlatego strażacy coraz częściej zastanawiają się, czy na pewno walczą z pożarem, czy raczej z wcieleniem jakiejś nadprzyrodzonej siły, której nie da się okiełznać znanymi im sposobami. Takiej pożogi żaden z nich nigdy nie widział. W konsekwencji brakuje wiary, że można z tym ogniem wygrać, a jedyne, co pozostaje strażakom, to chronienie okolicznych miejscowości i zakładów.

Nikt wcześniej ani w Polsce, ani w Europie nie stanął przed takim wyzwaniem.

 

Autor: Tomasz Jefimow
Zdjęcia: arch. Nadleśnictwa Rudy Raciborskie, Tomasz Cierpisz



Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
PRZECZYTAJ