Przejdź do głównych treściPrzejdź do wyszukiwarkiPrzejdź do głównego menu
środa, 27 listopada 2024 21:48
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

To miała być zbrodnia doskonała. Zaginięcie dziennikarza Marka Pomykały cz. II

Marek Pomykała, sanocki dziennikarz 24 lata temu wyszedł z domu i ślad po nim zaginął. Jego ciała nigdy nie znaleziono. W ubiegłym tygodniu prezentowaliśmy pierwszy tekst Martyny Sokołowskiej z dziennika Super Nowości (kliknij), Dzisiaj prezentujemy drugą część poświęconą wydarzeniom z połowy lat 80-tych.
To miała być zbrodnia doskonała. Zaginięcie dziennikarza Marka Pomykały cz. II

Autor: fot. archiwum Super Nowości

Druga część poświęcona jest wydarzeniom z połowy lat 80.-tych - śmiertelnemu wypadkowi drogowemu w Łączkach, który jak dzisiaj już wiemy spowodował ówczesny wicekomendant leskiej milicji Tadeusz P. oraz śmierci milicjanta Pyki, który był świadkiem tego wypadku, a zawodowo podwładnym P.

- Tekst to efekt wielotygodniowego śledztwa dziennikarskiego. Dotarłam do ludzi i dokumentów, w tym wiadomości, w której P. przyznaje się do popełnienia zbrodni. Poznałam rodzinę Marka i jego znajomych, znajomych Krzysztofa Pyki, udało mi się też porozmawiać z domniemanym sprawcą, jego byłą żoną i byłą kochanką. Wszystkie tropy prowadzą do jednej osoby. Części informacji nie ujawniam ze względu na dobro śledztwa, które trwa w tej sprawie. Zależy mi, aby tekst dotarł do jak największej liczby ludzi. Być może ktoś, kto go przeczyta, posiada istotne w sprawie informacje i będzie chciał się nimi podzielić. Zapewniam pełną anonimowość - mówi autorka tekstu Martyna Sokołowska.

To miała być zbrodnia doskonała

Latem ubiegłego roku odebrałam telefon. Męski głos po drugiej stronie słuchawki zapytał, czy interesuje mnie “dobry temat”. Interesował. Umówiliśmy się na spotkanie. Mój informator przedstawiał się jako znajomy rodziny Marka Pomykały - sanockiego dziennikarza, który 29 kwietnia 1997 roku wyszedł z domu i ślad po nim zaginął. Jego ciała nigdy nie znaleziono. Śledztwa, które prowadzone były w tej sprawie, zostały umorzone. Prokuratorzy za najbardziej prawdopodobną wersję zdarzenia uznali samobójstwo. Tropy prowadzą do byłego policjanta Tadeusza P. Miał motyw, czy zabił?

Historię zaginięcia Marka Pomykały po raz pierwszy opisywano na łamach Super Nowości w grudniu 2020. Kilkanaście dni temu, 29 kwietnia minęło dokładnie 24 lata, od kiedy dziennikarz wyszedł z domu i ślad po nim zaginął. Informacje, do jakich dotarli dziennikarze Super Nowości w tej sprawie, szokują. Wszystko wskazuje na to, że dziennikarz zginął, bo wpadł na trop mrocznej przeszłości emerytowanego policjanta Tadeusza P., który w połowie lat 80. miał dopuścić się co najmniej dwóch zbrodni. Zanim przejdziemy do opisywania kulis tej mrocznej i tragicznej historii, cofnijmy się w czasie o 24 lata.

29 kwietnia 1997 roku

Sanok. Jest wtorek 29 kwietnia 1997 roku, piękny, słoneczny dzień. Około godziny 13 Marek wyjeżdża z kolegą po fachu w Bieszczady. Prosi go o podwózkę, bo kilka tygodni temu stracił prawo jazdy. Objeżdżają kilka miejscowości, Marek po drodze pije alkohol. Przed godziną 21 są z powrotem w Sanoku. Rozstają się na ulicy Jana Pawła II. Nie wiedzą jeszcze, że właśnie widzą się po raz ostatni.

Marek jedzie do domu. Mieszka z żoną w bloku w centrum Sanoka. Piętro niżej mieszkają jego rodzice. Prowadzą osiedlowy kiosk. Po drodze do mieszkania wpada do rodziców i prosi o klucze do kiosku, z którego chce wziąć paczkę papierosów. Mówi, że ma jeszcze sporo pracy, bo jutro ma oddać teksty do druku.

W mieszkaniu czeka na niego żona i kolega, Marcin. Marek wita się z nimi i idzie zrobić sobie kawę. Jest podpity, co zauważa żona. Między małżonkami wywiązuje się kłótnia. Żona dziennikarza dowiedziała się, że stracił prawo jazdy.
Dotarliśmy do znajomego pary, który był wtedy u nich. Pamięta sprzeczkę małżonków i - jak nam relacjonował - dziwne zachowanie Pomykały. - Ponaglał mnie do wyjścia mówiąc, że musi zabrać się do pracy. Utkwiło mi to w pamięci, bo nigdy wcześniej tak się nie zachowywał - relacjonował w rozmowie.

W międzyczasie Marek kilkukrotnie wychodzi do sąsiedniego pokoju, w którym znajduje się telefon. Gdzieś dzwoni.

Znajomy około godziny 22 zbiera się do wyjścia, dziennikarz chce odwieźć go do domu, ale żona zabiera mu kluczyki. Marcin wychodzi, Marek zabiera ze sobą psa i wspólnie schodzą przed blok, tam po krótkiej rozmowie się rozstają.
Wracając do mieszkania dzwoni domofonem do rodziców, prosi ich o kluczyki do samochodu. Tłumaczy, że rano musi zawieźć tekst do redakcji w Ustrzykach Dolnych. Ojciec daje mu kluczyki. Wtedy widzą się po raz ostatni.

Marek odprowadza psa do mieszkania, zabiera ze sobą torbę, po czym wychodzi z domu, wsiada do samochodu i odjeżdża w nieznanym kierunku. Tutaj ślad po dziennikarzu się urywa.

Samochód jest, ciała nie ma

- Rano synowa zapytała, czy syn jest u nas, bo nie wrócił na noc - opowiada Kazimierz Pomykała, ojciec Marka. - Byłem bardzo zaskoczony jej pytaniem, jak to Marka nie ma? - wspomina.
Rodzina i bliscy szukali go na własną rękę. Wypytywali znajomych, odwiedzili miejsca, gdzie bywał, mógł przebywać lub być widziany. Bez skutku. 30 kwietnia złożyli doniesienie na policji o jego zaginięciu.

2. maja odebrali telefon z policji, że samochód Marka stoi przed główną bramą prowadzącą na koronę zapory w Solinie. Kiedy przyjechali na miejsce zwrócili uwagę na kilka istotnych, ich zdaniem, szczegółów: samochód był zamknięty na klucz, czego Marek nigdy nie robił, a w baku nie było ani kropli paliwa.

Na miejsce przyjechali policyjni technicy. Jak relacjonuje ojciec dziennikarza, nie wykonali oględzin auta ani miejsca, w którym zostało znalezione, nie zabezpieczyli żadnych śladów, nie zdjęli też odcisków palców. - Powiedzieli, że nie jest to konieczne, możemy zabrać samochód i na tym ich działania się skończyły - wspomina Kazimierz Pomykała.

Policja przyjęła wersję, że dziennikarz popełnił samobójstwo. Nurkowie przez kilka dni szukali w jeziorze jego ciała, ale bezskutecznie.

Wersja o samobójczej śmierci Marka na początku zarówno jego bliskim, jak i znajomym wydawała się prawdopodobna. W przeszłości mężczyzna leczył się psychiatrycznie, miewał też próby samobójcze. Jego znajomi, z którymi rozmawialiśmy potwierdzają, że miewał wahania nastrojów. Jednak osoby, które spędziły z dziennikarzem ostatni dzień twierdzą, że nic nie wskazywało na to, aby miało dojść do tragedii. Relacjonują, że zachowywał się zupełnie normalnie. Miał plany na długi majowy weekend - mieli go z żoną spędzić w Bieszczadach. Za kilka dni jego ukochana drużyna hokejowa STS Sanok miała grać w Sanoku mecz. Wersja o samobójczej śmierci zwyczajnie nie trzymała się kupy.

Spóźnione śledztwo

Rodzice też nie wierzyli w samobójczą śmierć syna. Dopiero dwa lata po jego zaginięciu w 1999 roku udało im się przekonać sanocką prokuraturę do wszczęcia śledztwa i próby rozwikłania zagadki tajemniczego zaginięcia. Śledztwo zostało wszczęte pod kątem nieumyślnego spowodowania śmierci, ponownie przesłuchano rodzinę i osoby, które w ostatnim czasie miały lub mogły mieć kontakt z Pomykałą, ale czynności te nie przyniosły przełomu w sprawie.

Po kilku miesiącach śledztwo zostało umorzone. W uzasadnieniu podpisanym przez ówczesnego szefa sanockiej prokuratury, Wiesława Klaczaka czytamy, że: “nie można wykluczyć zabójstwa, to jednak biorąc pod uwagę cechy charakteru zaginionego i jego życie rodzinne i zawodowe wskazują iż jak najbardziej prawdopodobną przyczyną zaginięcia jest samobójstwo”.

Co Pomykała powiedział komendantowi policji?

Rodzinę Marka w uzasadnieniu umorzenia śledztwa zaskoczyła informacja o braku połączeń telefonicznych z telefonu dziennikarza w dniu, w którym zaginął. Ojciec wystąpił do operatora o bilingi. Okazało się, że między godziną 21, a 6 rano, operator zarejestrował 10 połączeń, w tym m.in. do ówczesnego komendanta wojewódzkiego policji w Krośnie, Mieczysława Totonia i jego zastępcy, Jerzego Martenki. Z bilingów wynika, że z komendantem rozmawiał prawie cztery minuty. O czym dziennikarz mówił szefom krośnieńskiej policji? Co takiego wydarzyło się, że zadzwonił do nich późnym wieczorem? I wreszcie - komu i dlaczego zależało na tym, aby informacja o tym, że się z nimi kontaktował, nie wyszła na światło dzienne? Do tej pory nie znamy odpowiedzi na żadne z tych pytań. Byli szefowie KWP w Krośnie w śledztwie zasłaniali się niepamięcią i nie potrafili powiedzieć, czy w dniu zaginięcia sanockiego dziennikarza ktoś do nich dzwonił, czy był to Pomykała i o czym ewentualnie mówili.

Do dzisiaj nie ustalono także tożsamości osoby, która tego wieczoru zadzwoniła do Marka Pomykały z sanockich barów Beerland i Bustar. Kto i w jakim celu szukał dziennikarza? Czy tej nocy spotkał się z nim spotkał? Przesłuchanie personelu pracującego w obu lokalach nie wniosło do sprawy istotnych informacji. Nikt nie pamięta, kto tego wieczoru korzystał ze stojącego na barze telefonu.

To nie jedyne pytania bez odpowiedzi w tej sprawie. Śledczy nie ustalili, czy dziennikarz w noc zaginięcia był sam czy z kimś, gdzie i w jakim celu pojechał i jak to się stało, że jego samochód z pustym bakiem znalazł się przy samej bramie zapory w Solinie. Nie znaleziono także notesu dziennikarza, w którym mogły znajdować się istotne dla sprawy informacje.

Sensacyjne zeznania

Przełom w sprawie nastąpił w 2014 roku, kiedy na policję zgłosiła się mieszkanka Sanoka i złożyła sensacyjne zeznania. Opowiedziała, że emerytowany policjant Tadeusz P. przyznał się swojej kochance Wioletcie Z. do zamordowania dziennikarza. Miał to zrobić, bo wpadł na trop popełnionych przez niego w połowie lat 80. zbrodni. Chodzi o śmiertelny wypadek drogowy w Łączkach i tajemniczą śmierć milicjanta, który był świadkiem tego wypadku, Krzysztofa Pyki. Tadeusz P. miał go zabić, bo groził ujawnieniem prawdy o wypadku, którego sprawcą był P.

Do zabójstwa Pomykały miało dojść na posesji funkcjonariusza w Wołkowyi. P. miał zwabić dziennikarza do swojego domku, tam udusić, a ciało zakopać obok w lesie. Miał też opowiadać kochance o tym, że zabił milicjanta.
Na podstawie zeznań Wioletty Z. w 2014 roku Prokuratura Okręgowa w Rzeszowie wszczęła śledztwo w sprawie zabójstwa Krzysztofa Pyki i Marka Pomykały. Skontaktowaliśmy się z nią, potwierdziła, że taka sytuacja miała miejsce, ale o szczegółach nie chciała rozmawiać. Marka Pomykałę znała osobiście.

W toku śledztwa prokuratura przesłuchała m.in. byłą żonę policjanta, której także miał on opowiadać o tym, że zabił milicjanta Pykę. Udało nam się do niej dotrzeć. W rozmowie z Super Nowościami potwierdziła, że były mąż wielokrotnie opowiadał jej, że pozbawił życia młodego milicjanta. Przypomniał jej się także fakt, który może być istotny w sprawie zaginięcia Pomykały. - Zapytałam go kiedyś: „Jak ty możesz żyć mając na sumieniu zabicie dwóch osób” - chodziło mi o pana Krajnika, który zginął w Łączkach i milicjanta Krzysztofa Pykę. Odpowiedział: „Mylisz się, nie dwóch, a trzech, bo trzeciego zakopałem”. W 2014 roku policjanci z Rzeszowa pytali mnie, czy nazwisko Pomykała coś mi mówi, ale ja tego wówczas nie skojarzyłam. Dopiero po obejrzeniu reportaży przypomniała mi się ta rozmowa… Mój były mąż to człowiek bezwzględny, zły i niebezpieczny. W domu trzymał broń, którą mi groził. Jest nieobliczalny, mimo że już nie jesteśmy razem, do dzisiaj się go boję i staram unikać. Miał motyw, aby zabić Pomykałę. Bardzo możliwe, że to zrobił - powiedziała Super Nowościom.

Mimo, że w trakcie śledztwa dwie osoby, była żona i kochanka Tadeusza P. zeznały, że miał im się przyznać do zabicia milicjanta i dziennikarza oraz wskazać miejsce, gdzie dokonał zbrodni, prokurator prowadząca sprawę, nigdy nie przesłuchała nawet w charakterze świadka. Nie zleciła też przeszukania posesji, gdzie miało dojść do zbrodni ani miejsca ukrycia zwłok. Uznała, że nie ma przesłanek i dowodów, które świadczyłyby o tym, że dziennikarz interesowałby się mroczną przeszłością byłego policjanta, ten nie miał więc motywu, aby pozbawiać go życia. W 2015 roku śledztwo po raz kolejny zostało umorzone.

Nowy świadek

W sprawie nie działo się nic aż do 2020 roku, kiedy tajemniczym zaginięciem sanockiego dziennikarza zainteresowały się media. Po serii reportaży na policję w Sanoku zgłosił się wieloletni przyjaciel Marka Pomykały. Zeznał, że kilka miesięcy przed zaginięciem dziennikarz miał mu mówić, że pracuje nad sprawą śmiertelnego wypadku, do którego doszło w PRL-u w Łączkach. Sprawcą miał być wysoko postawiony funkcjonariusz, który jadąc pod wpływem alkoholu śmiertelnie potrącił pieszego i nie poniósł konsekwencji, bo sprawie „ukręcono łeb”. Dlaczego to ważne? Bo przyjaciel Pomykały jest brakującym ogniwem, który łączy byłego policjanta z dziennikarzem. Z naszych ustaleń wynika, że P i Pomykała się znali, P. był szefem sanockiej drogówki, z którą dziennikarz współpracował podczas zbierania informacji do materiałów prasowych.

Śmiertelny wypadek

Do śmiertelnego wypadku drogowego doszło 21 listopada 1985 roku w Łączkach pod Leskiem. Za kółkiem siedział wówczas 24-letni Tadeusz P., ówczesny zastępca komendanta milicji w Lesku, obok siedział Lucjan P., ówczesny zastępca komendanta Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych w Lesku. Obaj byli pijani, wcześniej bawili się w kasynie milicyjnym w Lesku. W Łączkach w pobliżu „Zajazdu pod Gruszką” śmiertelnie potrącili 40-letniego Edwarda Krajnika, mieszkańca Olchowej, który właśnie opuścił zajazd. Aby uniknąć odpowiedzialności i afery, na miejsce ściągnięto ojca P., który winę za spowodowanie wypadku wziął wówczas na siebie. Oficjalnie przyjęto, że sprawcą wypadku był ojciec wicekomendanta, a ofiara - 40-letni mieszkaniec Łączek, wtargnął mu pijany pod koła. Śledztwo w 1986 roku zostało umorzone przez Prokuraturę Rejonową w Lesku.

Tajemnicza śmierć milicjanta

Świadkiem działań na miejscu wypadku był młody milicjant Krzysztof Pyka. Tadeusz P. był jego przełożonym, miał później nakłaniać milicjanta do podpisania fałszywego, korzystnego dla niego protokołu z miejsca wypadku. Pyka odmówił. W nocy z 12 na 13 grudnia 1985 zaginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Z ustaleń wynikało, że wieczór spędził w ośrodku Jawor w Polańczyku, gdzie miał pić alkohol z kolegą. W pewnym momencie dołączył do nich milicjant z komisariatu w Polańczyku, Wiesław M. Kilkukrotnie oferował Pyce, że odprowadzi go do domu, ten odmawiał mówiąc, że wróci z kolegą.

Około północy Wiesław M. wyszedł z Pyką na zewnątrz. Twierdzi, że usiedli na ławce i nic więcej nie pamięta.

3 lutego 1986 roku ciało Krzysztofa Pyki wyłowiono z jeziora solińskiego. Okoliczności tego zdarzenia nigdy nie wyjaśniono. Świadkowie zasłaniają się niepamięcią.

Tego dnia w Polańczyku widziany był także wicekomendant leskiej policji, Tadeusz P. Nie ustalono, czy spotkał się z Pyką tego wieczoru.

“Zamordowany przez kolegów w Bieszczadach”.

Sprawę wypadku w Łączkach i zaginięcia Krzysztofa Pyki dobrze pamięta Maria Gendera. - Znaliśmy się z Krzyśkiem i jego rodziną. Mój mąż pracował z nim w jednym posterunku. Z czasem relacje przeniosły się na grunt prywatny - wspomina.

Był czwartek 21 listopada 1985 roku.

- Tego dnia byłam w Lesku, najpierw w kościele, później u koleżanki. Mijałam milicyjne kasyno, z którego wyszedł najpierw Tadeusz P. a za nim Lucjan P. Byli wypici, ale trzymali się na nogach. Tadeusz P,. wsiadł za kierownicę swojego fiata, obok niego Lucjan P. Wsiedli do auta i odjechali - wspomina.

Następnego dnia w Lesku mówiło się już o śmiertelnym wypadku, do którego doszło w pod zajazdem w Łączkach.

- Były dwie wersje: pierwsza, że wypadek spowodował P, i druga, że za kierownicą siedział jego ojciec – opowiada Gendera. Twierdzi, że Krzysztof Pyka, który znalazł się na miejscu zdarzenia, relacjonował jej później to, co działo się pod zjazdem. - Panowało zamieszanie. Radiowóz przywiózł na miejsce ojca P., którego podstawili za kierowcę. Na miejscu był też komendant Wróblewski oraz prokurator Słabik. Krzysiek wspominał, że Lucjan P. przeganiał go z miejsca wypadku, powiedział: “Idź się napij piwa, ciebie tu nie było”. Krzysiek nie chciał odpuścić i w tym momencie zaczęła się jego tragedia, o której wówczas nikt jeszcze nie miał pojęcia. Zginął człowiek, a drugi czekał na śmierć nieświadom tego, co go wkrótce spotka - mówi Maria Gendera.

Ofiarą był 40-letni Edward Krajnik. Sprawa szybko została umorzona. Oficjalna wersja brzmiała, że za kierownicą samochodu, który śmiertelnie potrącił Krajnika siedział ojciec Tadeusza P, Franciszek P., a do wypadku doszło z winy pieszego, który był kompletnie pijany i wpadł pod samochód. Sprawca nie poniósł żadnych konsekwencji.

- Sprawa nie dawała Krzyśkowi spokoju, mówił znajomym, że jej tak nie zostawi. Po kilku dniach przyszedł do nas i powiedział, że zmuszają go do podpisania protokołu, który świadczy na ich korzyść, Krzysiek się na to nie zgodził. Mówił, że sumienie mu na to nie pozwala - wspomina Maria Gendera. Po kilku dniach odwiedził znajomą ponownie. - Rozpłakał się i powiedział: “Oni mi grożą i mnie straszą. Mario, ja nie wiem co mam zrobić”. Więc ja mu odpowiedziałam, Krzysiek nie odpuszczaj, tylko rób tak, jak ci dyktuje sumienie. No i Krzysiek nie podpisał…

W nocy z 12 na 13 grudnia Krzysztof Pyka nie wrócił do domu. - Mąż rozpoczął dyżur w Lesku zadzwonił do mnie i powiedział: “Słuchaj Krzysiek nie wrócił do domu, Krzyśka wszyscy szukają”. Wiedziałam już, że stało się coś bardzo złego - wspomina Gendera.

Młodego milicjanta na własną rękę szukała rodzina i znajomi, ale bez skutku. Milicja brała pod uwagę kilka wersji: samobójstwo, ucieczkę za granicę, lub do innej kobiety. - To wszystko od samego początku było bardzo dziwne, Lesko huczało od plotek, że Krzysiek zginął, bo chciał ujawnić prawdę o wypadku - wspomina nasza rozmówczyni.

Ciało milicjanta zostało znalezione 3 lutego 1986 roku przez turystów. Leżało w wodzie przy brzegu jeziora solińskiego koło stacji WOPR. Pani Maria była wówczas na miejscu.

- Poznałam go od razu, chociaż ciało było zdeformowane. Pamiętam, że obecni na miejscu milicjanci zwrócili uwagę na to, że Krzysiek wypłynął twarzą do góry, a nie plecami, jak to zazwyczaj ma miejsce w przypadku utonięć. Był w kożuchu, na ręce miał zegarek, na szyi szalik zrobiony na drutach przez żonę, ciemne spodnie i sweter. W jednej dłoni zaciśniętej w pięść trzymał gałąź czy trawę, w kieszeni miał legitymację służbową. Dyskusja zmierzała do tego, że został zamordowany - relacjonuje nasza rozmówczyni.

Okoliczności śmierci młodego milicjanta nigdy nie wyjaśniono. Został pochowany w rodzinnej Częstochowie. Przed pogrzebem ojciec milicjanta dopisał na klepsydrach: “Zamordowany przez kolegów w Bieszczadach”.

Anonim do Kiszczaka

W kwietniu 1986 roku na biurko Czesława Kiszczaka, ówczesnego Ministra Spraw Wewnętrznych, trafił anonim, w którym autor opisuje jak tuszowano sprawę wypadku w Łączkach i śmierć Krzysztofa Pyki. Jako sprawcę obu tych śmierci wskazuje Tadeusza P. Apeluje do Kiszczaka o zajęcie się sprawą.

Kryptonim Zajazd

Akta Operacyjne Służb Bezpieczeństwa z tego postępowania znajdują się w rzeszowskim oddziale IPN-u. Czytaliśmy je. Postępowanie wyjaśniające w sprawie wypadku w Łączkach prowadził porucznik Henryk Polak. Miał ustalić, kto faktycznie siedział za kierownicą feralnego dnia, kiedy doszło do wypadku, wicekomendant Tadeusz P., czy jego ojciec, Franciszek.

W jednej z notatek relacjonował rozmowę z prokuratorem Zygmuntem Słabikiem na temat wypadku w Łączkach, który prowadził tę sprawę. “Stwierdził on: “kto był sprawcą wypadku to dobrze obaj wiemy, ale dla nas jest lepiej tak, jak zakończyła się ta sprawa”.

Porucznik Polak jeszcze raz przeanalizował zebraną w sprawie dokumentację, przesłuchał świadków, ale wiele nie wskórał, bo jak relacjonował jednej z notatek, “ci co byli świadkami wypadku niechętnie na ten temat rozmawiają nawet w gronie najbliższych znajomych. Przeważnie zasłaniają się niepamięcią”. Co ciekawe, żaden z tych ze świadków podczas okazania nie rozpoznał ani Tadeusza P., ani jego ojca Franciszka jako osób, które miały związek z wypadkiem.

- “W toku wykonanych przez nas czynności nie uzyskano przekonywujących dowodów, że krytycznego dnia samochodem kierował ppor. Tadeusz P, a nie jego ojciec Franciszek. Również śledztwo takich dowodów nie dostarczyło. Brak jest również przesłanek świadczących o ewentualnym związku wspomnianego wypadku drogowego ze sprawą śmierci funkcjonariusza Krzysztofa Pyki” - czytamy w meldunku dotyczącym zakończenia postępowania wyjaśniającego w tej sprawie.

Komendant sprawcą wypadku

Dzisiaj już wiemy, że sprawcą wypadku w Łączkach był ówczesny komendant leskiej milicji Tadeusz P. Tak ustaliła Prokuratura Okręgowa w Rzeszowie, która w latach 2014 - 2015 prowadziła śledztwo w sprawie śmierci Krzysztofa Pyki i zaginięcia Marka Pomykały. Badała także wątek wypadku w Łączkach i ustaliła, że „z całą pewnością” 21 listopada 1985 roku za kierownicą fiata siedział Tadeusz P.

Prokurator badająca sprawę uznała, że miał on motyw, aby pozbawić Krzysztofa Pykę życia, „bo ten wiedział o prawdziwym sprawcy wypadku oraz groził, że ujawni jego okoliczności”, jednak brak jest dowodów na to, aby to zrobił bądź się do tego przyczynił i umorzyła ten wątek sprawy.

“Sierżant Pyka, co nikogo nie zamyka”

Pierwszym dziennikarzem, który dotarł do dokumentów w IPN i opisał sprawę wypadku w Łączkach jest Jan Joniak. W 2012 roku na łamach miesięcznika “Pulsu Bieszczadów” ukazał się tekst jego autorstwa pt: “Sierżant Pyka, co nikogo nie zamyka”. Ujawnił w nim ówczesny model działania milicji i prokuratury, która zrobiła wszystko, aby ukręcić sprawie łeb.

- Na dokumenty trafiłem przypadkiem. Przeglądałem zasoby IPN w poszukiwaniu materiałów do pracy dotyczących lokalnych spraw, w pewnym momencie trafiłem na teczkę podpisaną kryptonim “Zajazd” z krótkim opisem, że zawartość dotyczy wypadku, który w 1985 roku miał miejsce w Łączkach - relacjonuje Super Nowościom Jan Joniak.

W odtajnionych przez IPN dokumentach znalazł też informacje na temat działań służb w sprawie zaginięcia milicjanta Krzysztofa Pyki.

- Znaliśmy się z Krzysiem osobiście, to był bardzo uczciwy, dobry człowiek i zdolny policjant. Miał żonę i dwie małe córeczki, dostali mieszkanie w bloku, do pracy dojeżdżał, czasem spotykaliśmy się na piwie, wszyscy byli zaskoczeni, że milicjant pisze wiersze, a on pisał. Ludzie bardzo go lubili i szanowali, co w przypadku milicjantów nie było w tamtych czasach powszechne - powiedział dziennikarzom Super Nowości.

Były dziennikarz przyznaje, że wiele osób wiązało zaginięcie Pyki z śmiertelnym wypadkiem w Łączkach. Milicjant był na miejscu wypadku, widział, jak na miejsce kierowcy podstawiono ojca wicekomendanta P. Mówił kolegom, że sprawy nie odpuści i będzie dążył do ujawnienia prawdy na ten okoliczności wypadku.

- Forsowano wersję o samobójstwie i o tym, że Krzysio przypadkiem wpadł do wody, ale tych wersji nikt ze znajomych nie brał pod uwagę. Jestem przekonany, że to nie było samobójstwo - wspomina rozmówca.

Pamięta też rodziców Marka Pomykały, którzy przez lata przyjeżdżali palić znicze na zaporze w Solinie.

Szokujący mail od byłego policjanta

Do zbrodni Tadeusz P. przyznaje się w mailu, który w 2016 roku wysłał do krośnieńskiego wydawnictwa.

- Składam propozycję współtworzenia książki będącej moimi autentycznymi wspomnieniami o czynach przestępczych, jakich dopuściłem się pracując w resorcie MSW. Jestem emerytowanym oficerem policji. Pracowałem w Bieszczadach. Historia tych spraw jest do dnia dzisiejszego żywa i bulwersująca w tym regionie. Nastąpiło przedawnienie więc może ujrzeć światło dzienne” (pisownia oryginalna przyp. red.).

“W 1985 roku byłem zastępcą komendanta ówczesnego Rejonowego Urzędu Spraw Wewnętrznych. Będąc w stanie silnego upojenia alkoholowego potrąciłem śmiertelnie pieszego.Było kilkunastu bezpośrednich świadków. Plus grupa oględzinowa z milicji, prokurator. Jechałem z pasażerem, również z-za komendanta. Pomimo tego na miejsce wypadku został przewieziony mój ojciec. Jako sprawca wypadku. Liczne postępowania w tej sprawie procesowe zostały umorzone. Całe skręcenie zostało wykonane przy wybitnej pomocy resortu MSW. Dysponuję i podam nazwiska osób związanych z tym, z opisem roli prokuratora, późniejszego szefa prokuratury, milicjantów oraz ich przełożonych, ówczesnego aplikanta prokuratorskiego, a późniejszego prezesa sądu. Naczelnika WUSW Krosno”.

Dalej w mailu przytacza sprawę wypadku w Łączkach i zaginięcia, a jak pisze w dalszej części wiadomości “usunięcia” dwóch osób, “milicjanta i osoby stojącej kilka metrów od wypadku”, które były bezpośrednimi świadkami tego wypadku.

“Z uwagi na przedawnienie w dniu dzisiejszym bez obaw o pociągnięcie do odpowiedzialności można opowiedzieć i zrzucić z siebie jarzmo tych czynów i 30 lat jarzma życia w oczekiwaniu na karę lub przedawnienie. Mogę bez obaw podać nazwiska wszystkich osób związanych z tymi sprawami i żyjących do dnia dzisiejszego”.

- Tak, pamiętam tę wiadomość, to był chyba 2016 rok - potwierdza nam szef wydawnictwa Rethunus z Krosna. - Odmówiliśmy współpracy i wydania tej książki - dodaje.

Maila z propozycją przesłał też do Jana Joniaka, z którym współpracował, a ten przekazał ją znajomemu autorowi książek o Bieszczadach, Henrykowi Nicponiowi.

Kulisy zbrodni w książce?

Kiedy w marcu rozmawialiśmy z Henrykiem Nicponiem przyznał, że prace nad książką dobiegają końca i najprawdopodobniej w tym roku ujrzy ona światło dzienne. Powstała na podstawie opowieści byłego wicekomendanta leskiej milicji, Tadeusza P. Opisywane w niej wydarzenia dotyczą lat 1981 - 1986, także śmiertelnego wypadku w Łączkach, którego sprawcą był Tadeusz P. śmierci milicjanta Krzysztofa Pyki i innych osób, o których P. napisał w wiadomości do krośnieńskiego wydawnictwa.

Autor przyznał, że podczas zbierania materiałów do książki odwiedził z emerytowanym policjantem miejsca, w którym miało dochodzić do zbrodni. Jak relacjonował, P. miał zostawiać w tych miejscach kwiaty. Nie zdradził jednak żadnych szczegółów na temat opisywanych w książce zdarzeń zasłaniając się tajemnicą dziennikarską.

Książka kończy się na 1986 roku, nie ma w niej więc ani słowa na temat tajemniczego zaginięcia Marka Pomykały, z którym emerytowany oficer policji jest łączony. Niemniej Henryk Nicpoń pytany przez nas, czy rozmawiali o zaginięciu Marka Pomykały potwierdził, jego zdaniem, P. nie ma w tym jednak nic wspólnego.

Telefon do P.

Od autora książki dostałam numer do telefonu do Tadeusza P., powiedział, że były policjant zgodził się ze mną porozmawiać i chętnie opowie mi o tym, co w latach 80.-tych działo się w Bieszczadach. Po zebraniu wszystkich materiałów do tego tekstu wykręciłam jego numer. Po kilku sygnałach po drugiej stronie słuchawki odezwał się starszy mężczyzna, który mocnym głosem poinformował mnie, że zmienił zdanie i nie będzie odpowiadał na moje pytania.

Śledztwo w rękach świetnego prokuratora

Śledztwo w sprawie zaginięcia Marka Pomykały i śmierci milicjanta Krzysztofa Pyki prowadzi Wydział I Śledczy Prokuratury Okręgowej w Krakowie. Obie sprawy toczą się z artykułu 148 par. 1 Kodeksu Karnego, który dotyczy zabójstwa. Przestępstwo to zagrożone jest karą od ośmiu do 25 lat pozbawienia wolności.

O ponowne zbadanie sprawy tajemniczego zaginięcia Marka Pomykały zabiegał ojciec dziennikarza, Kazimierz Pomykała. W styczniu 2020 roku za pośrednictwem posła Piotra Uruskiego wysłał w tej sprawie pismo do Zbigniewa Ziobry, szefa Prokuratury Krajowej.

W międzyczasie o zbrodniach tuszowanych w latach 80. przez MO i SB oraz tajemniczym zniknięciu sanockiego dziennikarza, który miał wpaść na ten trop, za sprawą dziennikarzy zrobiło się głośno w całej Polsce. Wtedy sprawa nabrała tempa. Krajówka jeszcze raz pochyliła się nad aktami i w grudniu zapadła decyzja o skierowaniu jej do ponownego rozpatrzenia.

Nad rozwikłaniem sprawy pracują funkcjonariusze Archiwum X, czyli specgrupy z krakowskiego wydziału kryminalnego, pod nadzorem prokuratora Prokuratury Okręgowej w Krakowie, który pod koniec grudnia 2019 roku doprowadził do postawienia aktu oskarżenia przeciwko zabójcom byłego premiera Piotra Jaroszewicza i jego żony Alicji Solskiej. Do zbrodni doszło w nocy z 31 sierpnia na 1 września 1992 roku w Warszawie Aninie. Sprawa przez wiele lat sprawa pozostawała niewyjaśniona, proces oskarżonych ruszył w sierpniu ubiegłego roku, grozi im dożywocie.

Nadzieja umiera ostatnia

Ze względu na wagę postępowania i dobro śledztwa Prokuratura Okręgowa w Krakowie nie ujawnia żadnych informacji w sprawie śledztwa dotyczącego Marka Pomykały i Krzysztofa Pyki. Trwają przesłuchania i gromadzenie materiałów.

Jedną z pierwszych osób przesłuchanych w sprawie zaginięcia Marka Pomykały był jego ojciec, Kazimierz. - Przyjechało dwóch panów z Krakowa. Opowiedziałem im wszystko, co wiem o sprawie zaginięcia mojego syna. Sprawiali wrażenie bardzo zaangażowanych w tę sprawę - relacjonuje Super Nowościom Kazimierz Pomykała.

Czy wierzy w to, że tym razem uda się rozwikłać zagadkę tajemniczego zaginięcia jego syna?

- Wie pani, jak mówią - nadzieja umiera ostatnia, więc ciągle tę nadzieję mamy, że sprawiedliwości stanie się zadość. Najbardziej zależy nam na poznaniu prawdy, chcemy wiedzieć, co stało się z naszym synem i gdzie są jego szczątki. Wszystkie okoliczności tej sprawy, jakie znamy wskazują, że nasz syn zginął, bo chciał ujawnić przestępczą działalność byłego policjanta, ujawnić prawdę. Marka nie ma, a domniemany sprawca jego śmierci żyje i nigdy nie poniósł odpowiedzialności za to, co zrobił. Jesteśmy z żoną już starszymi ludźmi, mimo, że od zaginięcia Marka minęło tyle lat, dla nas to nadal jest bardzo trudne, ponownie to wszystko przeżywać. Gdybym wtedy wiedział, że pracuje nad sprawą byłego policjanta, na pewno bym mu to odradzał i od tego odwodził. Marek chciał ujawnić prawdę i to go zgubiło. Uważam, że gdyby odpowiedni ludzie, którzy mają wiedzę na temat tego, co się wydarzyło 24 lata temu zaczęli mówić, sprawę dałoby się wyjaśnić. A czy tak się stanie? Jedyne, co nam pozostaje, to mieć nadzieję - kończy Kazimierz Pomykała.

W 2007 roku po 10 latach od zaginięcia Marek Pomykała został formalnie uznany za zmarłego. Rodzice postawili mu symboliczny grób na cmentarzu centralnym w Sanoku.

Autor: Martyna Sokołowska
Zdjęcie: archiwum rodzinne Kazimierza Pomykały


Podziel się
Oceń

Reklama
Reklama
Reklama
PRZECZYTAJ