Sławek Farbaniec/Krosno112: Podobno najbardziej pamięta się swoją pierwszą akcję?
Witold Mossor: Tak, później się zaczyna to zlewać. Moje pierwsze chrzciny: mróz, 20 stopni na minusie - zima jak fiks. W takich warunkach mnie ochrzcili. Akcja toczyła się na poddaszu budynku i wtedy dostałem prądami wody. Starałem się schować za komin, ale wszystkie brudy, pajęczyny spływały i leciały na mnie. Przeszedłem parę metrów przemoknięty. Zimno. Wszystko zaczęło mi sztywnieć. Zjechałem po wężu jak po ześlizgu i zanim doszedłem do samochodu to rękawy w bechatce prawie mi odpadły. Tak ją zmroziło.
Paweł Gaj: Witek miał chrzest w mrozie, a ja w upale. Co się wydarzyło? Wybuchł pożar w Kuźni Raciborskiej – największy pożar lasu w Polsce. Jak to wyglądało z mojej perspektywy? Zawyła syrena w Odrzykoniu, w którym mieszkam. Dostaliśmy trochę czasu na wzięcie rzeczy. Skompletowano załogę. Przyjechaliśmy na dyspozycję do Krosna, a później kolumną do województwa opolskiego. W tym okresie byłem po ukończeniu SGSP. Od 1 września miałem podjąć służbę w krośnieńskiej jednostce. Do akcji pojechałem jako członek OSP Odrzykoń. Całonocna jazda, a rano nieprzygotowani, z marszu ruszyliśmy do lasu. W dzisiejszych czasach to nie do pomyślenia. 1 września zostałem funkcjonariuszem KR PSP w Krośnie. Wtedy to strażacy zawodowi przeprowadzili chrzest podczas największego pożaru lasu w Polsce. Dostałem na siebie tylko 6 ton wody, ale rozwiesiłem ubrania i wszystko ładnie wyschło.
W.M.: Ja wtedy miałem urlop wypoczynkowy nad polskim Bałtykiem. W trakcie urlopu dowiedziałem się o pożarze w Kuźni i śledziłem informacje. Jak wracałem, w pociągu wychyliłem głowę to był taki żar, że nie można było wytrzymać. Oni w Kuźni to dopiero mieli…
P.G.: To było pospolite ruszenie, partyzantka, nie funkcjonowały odwody operacyjne w dzisiejszym rozumieniu. Teraz strażak jedzie na akcję, a za nim wyjeżdża zaplecze – kontenery, ubikacje, porcje żywnościowe. Ja na Kuźnie Raciborską pojechałem z domu tylko o flaszce. Pierwsze zorganizowane jedzenie było pewnie po dwóch dniach akcji, a wcześniej karmili nas mieszkańcy. Tak ludzie byli skonsolidowani. Mieszkańcy przywozili kiełbasę, wodę mineralną za swoje pieniądze, ogórki wynosili z domu, kobiety robiły kanapki – coś wspaniałego. A ludzi do wykarmienia było do piernika. Spaliśmy pod samochodami w lesie.
S.F.: To potwierdza, że ludzie solidaryzują się w trudnych chwilach.
W.M.: Tak. Miałem też podobną sytuację w 97. roku podczas powodzi we Wrocławiu, gdy Odra wylewała. Byłem koło Nowej Soli i tam dowodziłem kompanią górską. Zadysponowani zostaliśmy do pomocy przy wałach przeciwpowodziowych. 10 dni w Przyborowie – w noc świecenie światłem, w dzień – workowanie. Przez 10 dni jedliśmy tylko chleb i kiszone ogórki, bo niczego innego nie było, a byliśmy dookoła oblani przez wodę. Worki zrzucali z helikoptera. Wtedy tworzyliśmy kolektyw. Wszyscy ładowali piasek, strażacy i mieszkańcy. Ułożyliśmy wtedy dobre kilka tysięcy worków z piaskiem! Najwyższy wał był wyższy od najwyższego komina. Jakby te wały pękły to kominami woda by się wylewała. Ryby by nas zjadły.
S.F.: To rzeczywistość zupełnie inna od tej teraźniejszej. Jak na przestrzeni lat zmieniła się straż pod względem organizacyjnym? Czy zmiana ustroju państwa miała na to wpływ?
P.G.: Mieliśmy przyjemność bycia świadkami pewnego przejścia cywilizacyjnego w służbach. Ustawa weszła w 91. roku, ale w 92. Zaczęto reorganizować struktury. Modernizację Straży Pożarnej rozpoczęto od wymiany mundurów wyjściowych, bo na guzikach pojawił się orzełek w koronie. Rozpoczęto od kosmetyki. Później pojawiały się różne pomysły jak powinna wyglądać Państwowa Straż Pożarna. Za organizację nowego systemu był odpowiedzialny generał Feliks Dela. Powstawały różne pomysły na podstawie tego, co dowódcy widzieli za granicą – na przykład model szwedzki. Wzorowano się na różnych rozwiązaniach i na siłę zaczęto wprowadzać niektóre kwestie. Jednak nie brano pod uwagę specyfiki Polski, mentalności Polaków i mentalności Strażaków. To jest bolączka tej służby: czasami wprowadza się coś bez dokładnych przepisów wykonawczych. Dopiero w latach dwutysięcznych wprowadzono procedury, ujednolicenie pewnych rzeczy. Z jednej strony to słuszne, jednak z drugiej sztywne procedury też są zawodne.
S.F.: To rozwiązało problem?
W.M.: Na miejscu zdarzenia nie zrobisz procedury, bo każda sytuacja jest inna.
P.G.: Dokładnie! Jest w tym nawet pewne zagrożenie. Kiedyś strażak używał rozumu – myślał i analizował. Teraz robi wszystko, aby było to zgodne z procedurą, bo z tego będzie rozliczany. Przestał używać naszego naczelnego organu służącego do analizowania.
S.F: A jak wygląda kwestia sprzętu, bo te zmiany są najbardziej widoczne dla osób postronnych?
P.G.: Postęp techniczny jest olbrzymi. Teraz strażak zawodowy, jak i ochotnik, jest uzbrojony po zęby we wszystko, co mu się zamarzy. Wcześniej mieliśmy na wyposażeniu tylko moro, w którym chodziło się dzień-noc. Na zimę zakładaliśmy tylko ocieplaną kurtkę a na głowę uszankę. Nie mieliśmy żadnej dodatkowej ochrony. Nie było ubrania bojowego. Mieliśmy tylko hełm, pas bojowy z toporkiem. Do ochrony dróg oddechowych aparat podciśnieniowy dwubutlowy. To trudno wyobrazić sobie dzisiejszym strażakom. Nikt nie myślał o kominiarkach, rękawicach bojowych czy atestowanym obuwiu.. Przeskok jest ogromny.
W.M.: Pamiętam, jak wchodziło ratownictwo techniczne. Nie mieliśmy żadnego sprzętu. Tworzyliśmy skrzynki narzędziowe, wiązki słomy jako zapory przeciwolejowe. Kowal kół nam klamry do spinania czegoś, a podpory robiło się z desek. To wszystko, aby stworzyć ratownictwo techniczne. Teraz to masz cuda. Pamiętam pierwszy sprzęt hydrauliczny, ręczny. Kiedyś palił się szyb naftowy w Jaszczwi. Jechaliśmy Starem 244, a przed nami Kamaz – wywrotka. Gdy jakiś maluch zahamował na dźwięk sygnałów dźwiękowych gwałtownie zahamował również Kamaz,. Nasz kierowca próbował wyprzedzić, ale nie przewidział, gwałtownego hamowania. Wsadził się całą kabiną w tył Kamaza, zgniatając ją od strony dowódcy. Mnie przygniotło nogi, a koledze wyrwało rękę w łokciu. Między innymi właśnie wtedy koledzy wzięli te nożyce i rozpychali kabinę żeby nas wyciągnąć.
S.F.: Edukacja pożarnicza też uległa zmianie?
P.G.: Do służby w straży przychodzą młodzi ludzie, którzy są dobrze wykształceni, naładowani teorią, wzorami, przelicznikami, wielkościami fizycznymi, chemicznymi. Jednak brakuje im doświadczenia. Dzisiaj mający jednak kontakt z nowoczesnymi rozwiązaniami, techniką. My wcześniej nie uczyliśmy się pożarnictwa tak, jak oni teraz. Przychodziliśmy do służby zieloni z obsługi sprzętu, dowodzenia pododdziałami. Naładowani tylko ideałami i tym, co wykładano teoretycznie i wpajano nam do głowy.
W.M.: Między innymi tym, że będziemy zajmować stanowiska dowódcze. Jeden z moich kolegów zaraz po promocji odgrażał się dobrze nagrzany: „ja wam pokażę”. Następnego dnia zaczął służbę od szmaty.
P.G.: Dalej pompuje się w młodych adeptów dużo teorii, która w większości jest niepotrzebna. Życie zawodowe weryfikuje i pokazuje, że rzeczywistość jest inna niż ta, o której można przeczytać w podręcznikach. Jako młody aspirant czy oficer powinno słuchać się osób, które być może są na niższych stanowiskach, ale są bardziej doświadczone. Sam czasami przed podjęciem decyzji na akcji organizowałem burzę mózgów wśród osób z różnymi doświadczeniami. Zawsze starałem się wyciągnąć najlepsze wnioski i często uznawałem racje innych, choć miałem inną koncepcję. Teraz do pracy w straży przychodzą osoby, które wychowały się w demokracji. Nie mają wyszkolonej dyscypliny. W szkole nie mieli przysposobienia obronnego, nie ma wojska i nie byli w harcerstwie. Może po tylu latach służby jestem pier*****ęty w tej kwestii.
W.M.: Wielu to się przytrafia.
P.G.: Kiedy zaczynałem Szkołę Główną w Warszawie dyscyplinę wprowadzano przez nogi lub przez du** - jak kto woli. Do tej pory ta dyscyplina jest we mnie dobrze ugruntowana kilometrami przez las i nocnymi manewrami. Jeżeli decydujesz się na mundur to też na wszystko związane z nim – zachowanie, jedność, poszanowanie zasad. System przestrzegania regulaminów nauczył mnie pewnych zasad postępowania nawet w życiu prywatnym. Zawsze gdzieś z tyłu głowy miałem głos, który przypominał mi w różnych kontrowersyjnych sytuacjach, że jestem funkcjonariuszem. Demokracja nie jest dobrym ustrojem dla służb mundurowych. To nie tak, jak w innych zakładach pracy. Przede wszystkim spada dyscyplina. Przykładowo wcześniej wiele zasad wynosiło się ze stołówki. Stołówka była miejscem świętym. To było nienaruszalne. Oddawało się honor przy wejściu. Później się to zmieniło. Widziałem, jak wchodziły młodsze roczniki – jeden z kolczykiem, drugi z kucykiem, a trzeci nawet w samych majtkach wchodził. My, starzy, przychodziliśmy ubrani w moro z zaciśniętym pasem, bo przyszliśmy na obiad. To z szacunku do miejsca. To było po roku 1989.Młodym pozwalano na wszystko i to przełożyło się na to, co mamy teraz.
W.M.: Za moich czasów na chorążówce przyszło kilku chłopaków po przedłużonej służbie wojskowej w stanie wojennym, którzy chcieli zostać strażakami. Tak dostali w du**, że po tygodniu podziękowali i powiedzieli, że wyszli z jednego syfu i w drugim syfie nie chcą siedzieć. Tam była szkoła twardych psychiczne. Przetrwałeś – zostałeś, byłeś kiepski – odszedłeś. Zaczynało nas 120 zostało 77.
S.F.: Jednak to dobrze, że do straży przychodzą nowe osoby.
P.G.: Oczywiście! Jednak czasami na początku muszą dostać w du**, musi im du** zmarznąć. Aby się ogarnęli, aby przystosowali się do nowej sytuacji.
W.M.: Apropo przemarznięcia. Zima, mróz. Pali się jak cholera. Póki był ogień, było ciepło, a później weź to dogaszaj. To najgorsza robota. Przywożono nam ciepłą herbatę, a ja miałem w bagażniku dyżurną flaszeczkę. Do herbaty każdy dostawał trochę prądu. Wolałem żeby się chłopaki rozgrzali, niż żeby na drugi dzień przynieśli L4.
P.G.: Kiedyś inaczej na to patrzono. To nie była patologia. Na przykład przy pożarze w Odrzykoniu, który był w zimie, wysłałem kogoś po dwie flachy, bo chłopaki byli przemarznięci. Mówiłem do nich, wypijcie tego kielicha, zaraz to wypocicie, ale wam to pomoże. Brałem na siebie bata, jednak jeden kielich w takiej sytuacji nikomu nie zaszkodzi.
S.F.: W pracy strażaka ważna jest też jedność zespołu. Jak to wygląda w rzeczywistości?
P.G.: Kadra dowódcza powinna dbać o rozwój relacji międzyludzkich. Na zmianach służbowych, gdzie jest więcej starszych strażaków, to zmiana żyje – ludzie rozmawiają, oglądają wspólnie mecze, natomiast, gdy na zmianie są przede wszystkim młodzi, to jeden siedzi przy laptopie, drugi ze smartfonem. Każdy jest zajęty sobą. Nie ma więzi. Kiedy ja zaczynałem w rejonówce to pomagaliśmy kolegom kopić siano, raz biliśmy fundamenty w deszczu w sobotę. To była jedność. Z pewną nostalgią wspominam jak siadaliśmy w najmniejszym pomieszczeniu rano przy kawie i dyskutowaliśmy o wszystkim. Dzięki temu pomagaliśmy sobie nawzajem w pracy, bo wiedzieliśmy czym zajmuje się drugi. A teraz jeden przejdzie obok drugiego i nawet nie kiwnie palcem. Wcześniej było bardziej rodzinnie.
W.M.: Wcześniej strażacy mieli też do siebie większe zaufanie, a teraz każdy musi wszystko sprawdzać sam. Kiedyś było niepisane prawo: jedziesz przez Polskę samochodem, zepsuło Ci się auto. Wystarczyło zadzwonić do najbliższej komendy, powiedzieć, że jest się strażakiem i poprosić o pomoc. Od razu byłeś holowany, siedziało się u komendanta na kawie, a inni zajmowali się twoim samochodem. Było gotowe, wsiadało się i jechało dalej.
P.G.: Co jest budujące? Kiedyś byłem na pogrzebie żony kolegi. Było wielu emerytów, którzy z nim pracowali. Byłem mile zaskoczony, bo coś zostało z tamtych czasów. Po tylu latach jeden o drugim pamięta.
S.F.: Czy była akcja, po której powiedzieliście „jestem dumny, że jestem strażakiem”?
P.G.: Myślę, że dla dowodzących ważna jest każda akcja, która zakończyła się szczęśliwie. Ważne, aby wszyscy byli cali i zdrowi. Najlepiej, aby się obyło bez poszkodowanych i ofiar, jednak często nie mamy na to wpływu. Ważne, aby robić swoją robotę jak najlepiej według posiadanej wiedzy i doświadczenia. Pewnych rzeczy nie przewidzisz, coś może pójść nie tak. Czasem wracałem z akcji i po analizie stwierdzałem: „Dzięki Ci, Boże. Znowu mi się udało”.
S.F.: Jednak nie zawsze było kolorowo.
W.M.: Po jednej akcji nieźle mnie przetrzepało. Było to w Krośnie w 94. albo 95. roku. To było na czwartym piętrze. Potężnie się paliło. Wszystko było z boazerii. Troje dzieci zmarło na miejscu, a czwarte w szpitalu. Najstarszy chłopak próbował wydostać się z mieszkania, bo jego korpus znaleźliśmy przy drzwiach wyjściowych. Dziewczynka była w małym, środkowym pokoju pod kaloryferem, pod stołem. Próbowaliśmy ją wyciągnąć. Jej włosy stopiły się razem z firanką, była do niej przylepiona. Podniosłem dziewczynkę, ale ześlizgnęła się, bo skóra zeszła z ciała. Musiałem złapać ją lepiej żeby ją wynieść. Trzeba było to zrobić, jednak później się przeżywało niesamowicie. Matka uciekła przez balkon. Z sąsiedniego balkonu przekładaliśmy ją uwiązaną linami, żeby nam nie spadła. Daliśmy jej czapkę na głowę żeby nie widziała, jak pod klatką leżą zwłoki jej dzieci. Co było najbardziej dramatyczne w tym wszystkim? Na drugi dzień przyjechała rodzina i mówiła, że w szafce były dolary. Mówili, że to strażacy musieli ukraść. Podejrzewali nas, że my jesteśmy złodziejami. Czułem się jak zbity pies. Przyjechałem na miejsce, poprzerzucaliśmy szmaty i dolary się znalazły.
P.G.: W straży obowiązują pewne zasady. Po pierwsze nie wolno sikać na pogorzelisko. To stara zasada, której mnie nauczyli. To z szacunku dla ognia. Druga zasada mówi o tym, że rzeczy na pogorzelisku to czyjaś, święta własność. To nie do pomyślenia żeby to zabrać na pamiątkę. Takie zachowanie jest brakiem szacunku dla osób, które były poszkodowanymi w pożarze, a dodatkowo przynosi pecha.
S.F.: Tyle trudnych sytuacji, tyle przeciwności, a i tak wybraliście tę służbę. Dlaczego?
W.M.: Ja to powiem kolokwialnie: kiedy byłem dzieciakiem, nasze konie były końmi strażackimi. 30 metrów do remizy. Moja babcia tymi końmi powoziła. Ja zawsze siedziałem na koźle z tyłu, gdy strażacy jechali do ognia. Później byłem strażakiem ochotnikiem, a po maturze w 81 roku złożyłem dokumenty do SChP w Krakowie i dostałem się. Od 83. roku zacząłem pracować. A w latach 85-90 uczęszczałem do SGSP w Warszawie.
P.G.: Wtedy to człowiek chciał należeć do straży. Traktowano to bardzo poważnie. Przed maturą musiałem się stawić do WKU. Wziąłem zaproszenie i siadłem przed majorem, a on zaproponował mi wojskową szkołę oficerską. Później analizowałem czy to dobre rozwiązanie. Rozmawiałem z kolegą, że może mundur, ale czy wojsko? Może lepiej wybrać straż? Od słowa do słowa i pojechałem do Warszawy w ciemno. Tam zapadła decyzja, że jeśli mam wiązać się z mundurem to tym strażackim. Tak się zaczęło. Czy wtedy człowiek myślał, że tak to się potoczy i będzie to pomysł na życie? Pewnie nie…
bryg. w st. spocz. Paweł Gaj – absolwent SGSP w Warszawie, do 2018 roku dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej w Krośnie, wcześniej Komendant Miejski PSP w Krośnie. Członek Ochotniczej Straży Pożarnej w Odrzykoniu.
mł. bryg. w st. spocz. Witold Mossor – absolwent SChP Kraków i SGSP Warszawa, do 2007 dowódca Jednostki Ratowniczo-Gaśniczej w Krośnie, wcześniej dowódca Kompanii w ZSP w Krośnie. Prezes Ochotniczej Straży Pożarnej Krosno-Białobrzegi.
Rozmawiał Sławek Farbaniec / Krosno112
fot. archiwum: Paweł Gaj, Witold Mossor, Krosno112.pl
Polecamy: WYWIADY Krosno112
Tomasz Kijowski: Jako strażak jestem częścią czegoś wielkiego